KubaKonsacz
Dołączył: 14 Lis 2016 Posty: 1
|
|
Wołyń |
|
Dokonując oceny filmu "Wołyń" musimy zdać sobie sprawę z tego, jak trudne i odpowiedzialne zadanie stanęło przed jego twórcami. Przede wszystkim miał to być nie tylko pierwszy w światowej kinematografii film ukazujący masową zbrodnię dokonaną przez ukraińskich nacjonalistów na tym obszarze, ale w ogóle pierwszy polski film przybliżający szerokiej widowni specyfikę życia, jakie wiodła ludność Wołynia w latach 1939-1945.
Nie można było więc ograniczyć się do ukazania samej rzezi z lipca i sierpnia 1943 roku. Te najbardziej dramatyczne wydarzenia musiały zostać poprzedzone wstępem, który w skrótowej formie wyjaśniłby sytuację społeczno-polityczną i panujące tam ówcześnie nastroje.
Potrzebny był ogólny pomysł narracyjny, na bazie którego można by skonstruować scenariusz atrakcyjnego filmu fabularnego, niosącego przekaz czytelny dla współczesnego odbiorcy.
Pojawiły się więc pytania : jak pokazać w jednym filmie fakt zamordowania stu tysięcy ludzi, przez innych ludzi, którzy do niedawna żyli ze swymi ofiarami w sąsiedzkiej komitywie?, jak pokazać całą grozę tego faktu, przy zachowaniu jednak właściwej dla kina fabularnego formy opowieści, która, jak każda dobra opowieść ma zarówno wstęp, rozwinięcie i zakończenie, jak i konkretnych bohaterów, dążących do określonych celów i napotykających na swej drodze rozmaite przeszkody i perypetie?
Zbiór opowiadań Stanisława Srokowskiego zatytułowany "Nienawiść" stanowił z pewnością dużą pomoc dla Smarzowskiego podczas pisania scenariusza, ale jednak w celu skonstruowania zwartej, jednorodnej opowieści filmowej, należało dokonać selekcji materiału literackiego i z wybranych elementów stworzyć nową całość, oddziałującą za pomocą środków typowo wizualnych.
Smarzowski uznał, że opowieść o wołyńskim dramacie wymaga postaci centralnej, spełniającej funkcję przewodnika, postaci, która ukaże widzowi bogatą paletę emocjonalną, wyzwoli w nim maksymalne uczucie empatii a jednocześnie przeprowadzi go przez kolejne "stacje drogi krzyżowej".
Przyjęcie takiej koncepcji przy konstruowaniu scenariusza miało jednak zarówno dobre, jak i złe strony. Oglądając przebieg wydarzeń oczami konkretnej postaci, widz ma szansę poczuć się ich uczestnikiem i poprzez utożsamienie przeżyć jakiś ułamek rzeczywistego horroru, jaki był udziałem ludzi żyjących całymi miesiącami w nieustannym strachu przed straszną, męczeńską śmiercią. To niewątpliwie wielka zaleta takiej strategii artystycznej. Z drugiej jednak strony, taka koncepcja narracyjna ogranicza percepcję świata przedstawionego w filmie do zakresu odpowiadającego jedynie świadomości postaci, która nam ten świat prezentuje.
W "Wołyniu" naszą przewodniczką jest prosta wiejska dziewczyna, która wie tylko tyle, że Ukraińcy, będący do niedawna jej dobrymi sąsiadami, chcą ją teraz okrutnie zamordować wyłącznie z racji jej polskiej narodowości. Negatywną konsekwencją takiego rozwiązania narracyjnego jest więc to, że świadomość widzów po seansie niewiele różni się od świadomości, jaką na temat krwawych wydarzeń na Wołyniu, mogła mieć w latach czterdziestych ubiegłego wieku przeciętna chłopka z tamtych okolic.
Być może pełniejszy, bardziej obiektywny i bardziej zbliżony do dzisiejszej wiedzy historycznej obraz tych wydarzeń uzyskalibyśmy, gdyby Smarzowski obrał koncepcję zbliżoną do tej, którą w swych filmach stosuje meksykański reżyser Alejandro González Iñárritu? Może poprzez ukazanie kilku przeplatających się, symultanicznie prowadzonych wątków narracyjnych, zawierających relację kilku naocznych świadków, udałoby się zbliżyć do prawdy w stopniu znacznie większym?
Moim zdaniem właśnie tym tropem powinien podążyć Smarzowski. Polski reżyser zdecydował się jednak na pokazanie rzezi wołyńskiej z perspektywy młodziutkiej Zosi Głowackiej, biorąc pewnie za wzór arcydzieło Elema Klimowa "Idź i patrz", w którym to filmie przewodnikiem po ogarniętej szaleństwem wojny Białorusi był szesnastoletni Flora.
Twórca "Wołynia" nie wziął jednak pod uwagę istotnego faktu, że historie pokazane w obu tych filmach, niewiele mają ze sobą wspólnego, poza tym, że ich kulminacyjne momenty miały miejsce w roku 1943 i że w obu w roli czarnych charakterów pojawiają się ukraińscy nacjonaliści.
Film Klimowa miał za zadanie przedstawić potworność wojny w sensie uniwersalnym, miał boleśnie skonfrontować widza ze złem zrodzonym w ludziach pod wpływem demona zwanego wojną. Ukazanie wstrząsającej sceny pacyfikacji białoruskiej wioski Pierachody (słusznie lub niesłusznie kojarzonej z Chatyniem) miało stanowić jedynie przykład tego bestialstwa. W "Idź i patrz" role katów i ofiar są oczywiste, jednoznacznie określone, gdyż opowieść Klimowa wpisuje się przecież w nurt radzieckich filmów wojennych opisujących narodową martyrologię towarzyszącą Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej.
W przypadku "Wołynia" sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana. Ukazanie procesu rozprzestrzeniania się ukraińskiego nacjonalizmu na terenie Wołynia i Galicji Wschodniej, prowadzącego w konsekwencji do szczegółowo zaplanowanej antypolskiej akcji ludobójczej, jest nie do pogodzenia z zastosowaną przez Smarzowskiego koncepcją subiektywnej narracji prowadzonej z perspektywy prostej dziewczyny.
I w tym właśnie miejscu pojawia się mój zasadniczy zarzut dotyczący "Wołynia". Decydując się na subiektywizację narracji, polski reżyser nadał swej opowieści bardzo emocjonalny charakter, ale odbyło się to niestety kosztem przekazu merytorycznego. Zamiast opowieści o przebiegu jednej z najbardziej bezwzględnych europejskich czystek etnicznych, otrzymujemy horror wojenny o polskich chłopach drżących ze strachu przed chłopami ukraińskimi, którzy, uzbrojeni w siekiery, napadają na nich pod osłoną nocy.
W filmie zdecydowanie zabrakło scen ukazujących, że mordowanie Polaków na Wołyniu było akcją zaplanowaną dużo wcześniej na szczeblu politycznym ( już w dniach 17-23 lutego 1943 roku odbyła się pierwsza konferencja kierownictwa OUN, na której ją zaplanowano), szczegółowo opracowaną od strony militarnej i logistycznej, w którą aktywnie zaangażowało się też chłopstwo ukraińskie.
Wystarczyło pokazać krótką scenę z zebrania przywódców OUN, na którym zapadła decyzja o likwidacji polskiej ludności męskiej w wieku od 16 do 60 lat, a następnie scenę przedstawiającą spotkanie Dmytro Klaczkiwskiego ("Kłyma Sawura") ze swym podwładnym Jurijem Stelmaszczukiem, na którym "Kłym" samowolnie zmienia postanowienia naczelnego dowództwa i wydaje rozkaz o "bezwzględnej, powszechnej, fizycznej likwidacji elementu polskiego" na wybranym terenie.
Można było pokazać, że przywódcy ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego wcale nie byli zwykłymi pastuchami pasącymi krowy na polach. Wielu z nich miało średnie lub wyższe wykształcenie. Dmytro Klaczkiwski studiował prawo na Uniwersytecie Lwowskim a Roman Szuchewycz ukończył Politechnikę Lwowską. Obaj odbyli służbę wojskową w Wojsku Polskim.
W filmie Smarzowskiego widzimy tylko 20-30 osobową grupę wiejskich krzykaczy, którzy spotykają się nocami na leśnej polanie, by przy świetle ogniska podsycać w sobie rodzącą się świadomość narodową. Swym wyglądem przypominają trochę członków ukraińskiej bandy, pokazanej w filmie "Ogniomistrz Kaleń" Ewy i Czesława Petelskich. Pamiętajmy jednak, że banderowcy inaczej wyglądali w roku 1946 w Bieszczadach, gdy ukrywali się po lasach jak zwierzyna łowna przed ścigającymi ich regularnymi oddziałami Ludowego Wojska Polskiego, a inaczej w roku 1943 na Wołyniu, gdy działali jawnie i gdy pozowali na bojowników armii narodowowyzwoleńczej. Zachowało się wiele fotografii z tego początkowego okresu, na których upowcy pozują dumnie, prężąc się w starannie wyprasowanych i zapiętych pod szyję mundurach.
W "Wołyniu" zdecydowanie zabrakło mi scen przedstawiających zagładę jednej z polskich kolonii, jaka miała miejsce w dniu 11 lipca 1943 (tzw. krwawa niedziela). Wyraźne pokazanie w filmie tego kulminacyjnego momentu rzezi było niezmiernie ważne. Gdyby przebieg tego ataku przedstawić zgodnie z obecną wiedzą historyczną, widzowie nie mieliby żadnych wątpliwości, że doszło tam do planowej akcji o charakterze ludobójczym.
Każda z 99 osad polskich, które zostały w dniu 11 lipca objęte skoordynowanym atakiem oddziałów UPA, została spacyfikowana w bardzo podobny i dokładnie przemyślany sposób. Najpierw każdą wieś otaczano ze wszystkich stron, by uniemożliwić mieszkańcom ucieczkę, następnie dochodziło do ataku bojowników UPA uzbrojonych w broń palną, którzy likwidowali broniących się mężczyzn, później nadchodzili cywilni OUN-owcy z siekierami i nożami dokonujący rzezi wszystkich pozostałych przy życiu, a jeszcze później wkraczali do akcji zwykli chłopi ukraińscy, dokonując rabunku pozostawionego mienia. Mordowanie i kradzieże trwały od godziny trzeciej nad ranem do późnego popołudnia. Na koniec podpalano splądrowane domostwa.
Wiem, że zrealizowanie takich scen z niezbędnym rozmachem byłoby bardzo kosztowne, ale tylko w taki sposób można by ukazać rzeczywisty układ sił pomiędzy stronami konfliktu i właściwe proporcje. Za każdym razem oprawcy mieli zdecydowaną przewagę liczebną. Mieszkańcy polskich osad nie mieli żadnych szans na ocalenie.
Zamiast tego Smarzowski pokazuje nam nocne napady dokonywane przez niewielkie grupki ukraińskich zbirów, które następnie kontruje analogicznymi atakami odwetowymi polskich band, dokonujących równie okrutnych czynów. Taki sposób ukazania przebiegu wydarzeń niebezpiecznie zbliża przekaz merytoryczny filmu do narracji typowej dla historyków ukraińskich, pragnących wykazać, że wydarzenia na Wołyniu w roku 1943 miały charakter wojny domowej, w której obie strony ponosiły równie dotkliwe straty.
Zamiast kręcić bardzo kosztowną i całkowicie zbędną scenę jednej z bitew kampanii wrześniowej, z udziałem samolotów i czołgów, której celem było zapewne ukazanie jak to bratersko Polak i Ukrainiec walczyli z niemieckim najeźdźcą ramię w ramię w jednym oddziale, należało zrealizować długą, wstrząsającą scenę ukraińskiego ataku na osadę polską z 11 lipca 1943 roku, którą wszyscy widzowie zapamiętaliby do końca życia, tak jak zapamiętali scenę spalenia żywcem mieszkańców Pierachodów w filmie Klimowa.
Filmów wojennych, zrealizowanych zazwyczaj z dużym rozmachem, nigdy nie zapamiętujemy w całości, bo zbyt wiele się w nich dzieje, by nasz umysł odnotował każdy szczegół skomplikowanej opowieści. W naszej pamięci pozostają jedynie te najbardziej wstrząsające i najlepiej wyreżyserowane sceny, które mają często wymowę symboliczną i w których w formie skondensowanej zawiera się zasadniczy przekaz całego dzieła.
Niestety w przypadku "Wołynia" nie potrafię takiej sceny wskazać. Film Smarzowskiego jest jedynie ciągiem krótkich, kilkusekundowych scenek ilustrujących w bardzo uproszczonej, schematycznej formie, sytuacje znane z przekazów ocalałych kresowiaków i z prac historyków zajmujących się tematyką stosunków polsko-ukraińskich w latach drugiej wojny światowej.
Scena, w której polscy chłopi wyławiają z rzeki bestialsko okaleczone zwłoki księdza, jest zapewne wzorowana na autentycznej historii proboszcza parafii Świrz, księdza Stanisława Kwiatkowskiego, porwanego, bitego przez kilka godzin, następnie obdartego ze skóry i przeciętego piłą przez banderowców w lutym 1944 roku.
Link dla zainteresowanych :
https://www.google.pl/url?sa=t&rct=j&q=&esrc=s&a...
Scena z banderowcami napadającymi na Polaków zgromadzonych w kościele, była z kolei wzorowana na dobrze udokumentowanej zbrodni w Porycku, w której zamordowano co najmniej 222 osoby. Scena, w której, grany przez Filipa Pławiaka AK-owiec-poeta zostaje rozerwany końmi przez banderowców, również była wzorowana na prawdziwej historii oficera AK Zygmunta Rumla, który zginął właśnie w taki sposób 10 lipca 1943 roku w pobliżu wsi Kustycze na Wołyniu.
Za tą ostatnią scenę należą się zresztą Smarzowskiemu wielkie podziękowania. Za jej pomocą udało się bowiem nie tylko upamiętnić rzeczywiste i bardzo znamienne wydarzenie, nie tylko przypomnieć postać niezwykłego człowieka jakim był Rumel, ale przede wszystkim wykazać różnicę pomiędzy AK-owcem, europejskim żołnierzem, kierującym się kodeksem honorowym i upowcem - bandytą, którego metody wojowania mają rodowód azjatycki i sięgają okrutnych i bezwzględnych czasów Czyngis-chana.
Wplecenie autentycznych epizodów do scenariusza było niewątpliwie dobrym pomysłem, uwiarygadniającym przekaz całego filmu. Niestety, jak już wyżej wspomniałem, brakuje w filmie Smarzowskiego scen soczystych, wyrazistych, zapadających w pamięć, brakuje prawdziwego filmowego mięcha.
Zarzut powyższy dotyczy zwłaszcza drugiej części filmu, w której teoretycznie powinien być umiejscowiony "punkt ciężkości" całego dzieła, bo dotyczy ona bezpośrednio przebiegu ludobójstwa, które w moim odczuciu powinno być zasadniczym tematem filmu. Ciąg krótkich, schematycznie zainscenizowanych scenek ukazujących ukraińską przemoc, ma niewiele większą moc oddziaływania na widza od opisów mordów, które można znaleźć w internecie.
Smarzol nie wykorzystał możliwości, jakie daje magia kina, by w pełni ukazać bestialstwo i zdziczenie, które w 1943 roku królowało zdecydowanie na Wołyniu, spychając na margines szlachetne odruchy, miłosierdzie i zdrowy rozsądek.
Po obejrzeniu "Wołynia" młody widz będzie sądził, że rzeź wołyńska polegała głównie na nocnych napadach, dokonywanych przez grupki uzbrojonych w siekiery ukraińskich bandziorów. To bardzo uproszczona wizja, która znacznie bardziej nadaje się do opisu sytuacji w Bieszczadach w latach 1945-1947.
W filmie absolutnie nie została oddana atmosfera nacjonalistycznego szaleństwa, jakie opanowało wtedy większość ludności ukraińskiej Wołynia i Galicji Wschodniej.
To szaleństwo zrodziła z jednej strony bardzo skutecznie prowadzona przez OUN antypolska akcja propagandowa, a z drugiej strony wyraźne przyzwolenie i wręcz agitacja ze strony agresywnego duchowieństwa grekokatolickiego. Do tego dochodziła oczywiście chęć zemsty na zamożniejszych polskich sąsiadach, a także zwykła żądza bezkarnego mordu i rabunku.
Ten nacjonalistyczny fanatyzm nie ograniczał się wcale do Ukraińców płci męskiej. Jest wiele relacji opisujących nieprawdopodobne zdziczenie i sadystyczną żądzę, jaka opanowała także ukraińskie kobiety. Przykładem może być męczeństwo księdza Ludwika Wrodarczyka, długo torturowanego i przerżniętego piłą przez bandę oszalałych z nienawiści ukraińskich bab. W czasopiśmie historycznym "Karta" można przeczytać wiele relacji kresowiaków, które również świadczą o niebywałym okrucieństwie ukraińskiego tłumu, który potrafił wręcz całymi godzinami pastwić się nad Polakami schwytanymi podczas napadów i przywiezionymi następnie furmankami do ukraińskich wiosek w celu dostarczenia gawiedzi "rozrywki". Pamiętam opis śmierci młodego polskiego małżeństwa, które zostało przywiązane do drzewa na samym środku jednej z ukraińskich wiosek. Wokół drzewa zgromadził się tłum żądnych krwi Ukraińców, a banderowiec z wielkim nożem, który stał przy ofiarach, pytał ludzi o to, którą część ciała ma teraz odciąć. "Zabawa" skończyła się dopiero, gdy ofiary zamieniły się w dwie ociekające krwią kupki czerwonego mięsa.
Trudny do pojęcia jest również fakt, że w wielu ogarniętych rzezią rejonach Wołynia panowała po stronie ukraińskiej atmosfera, przypominająca tą, jaka panuje co roku podczas karnawału w Rio de Janeiro. W jednej z relacji naocznych świadków opisano na przykład scenę, która doskonale nadawałaby się do zastosowania w filmie fabularnym. Na rozległej leśnej polanie zwycięscy Ukraińcy urządzili sobie wesołą zabawę z tańcami i muzyką. Ktoś grał na akordeonie, ukraińskie dziewczęta tańczyły i śpiewały pieśni narodowe, pito wódkę. A dosłownie kilkadziesiąt metrów obok w głębokim dole, w którym rozpalono ogromne ognisko, piekli się żywcem Polacy, przywiezieni furmankami z sąsiedniej wsi. OUN-owcy krępowali im kończyny drutem kolczastym i wrzucali w ogień jak kłody drewna. Piekielne wrzaski mordowanych nie przerywały jednak szampańskiej zabawy ukraińskiej młodzieży.
W "Wołyniu" powinna absolutnie znaleźć się chociaż jedna scena, która w mocny, bezkompromisowy sposób ukazywałaby ukraińskie bestialstwo. Scena naprawdę wgniatająca w fotel, miażdżąca, zostająca na zawsze w pamięci każdego widza.
Gdybym sam realizował film o rzezi wołyńskiej, wykorzystałbym do tego historię, która przydarzyła się Felicji Doleckiej. Była to mieszkanka Swojczowa, która, w obawie przed napadem nacjonalistów, przystała na propozycję dwóch znajomych policjantów ukraińskich, którzy zaoferowali jej swą pomoc w dostaniu się do Włodzimierza Wołyńskiego. Kobieta pośpiesznie spakowała do walizek swoje najcenniejsze rzeczy i wsiadła z policjantami na furmankę. Ukraińcy nie dotrzymali jednak słowa. Zamiast do Włodzimierza, pojechali z nią na posterunek policji ukraińskiej w Gnojnie, gdzie ich pijani kompani czekali już na dobrą zabawę. Dolecka była długo gwałcona przez bandę pijanych Ukraińców, którzy gwóźdź programu postanowili zostawić jednak na sam koniec. Gdy gwałcenie bezbronnej kobiety przestało ich już bawić, postanowili zaznać dodatkowej podniety wbijając swą ofiarę na pal, zgodnie z siedemnastowieczną procedurą z czasów Bohdana Chmielnickiego.
W internecie można przeczytać nieco skrócony opis tego wydarzenia :
http://niepoprawni.pl/blog/slawomir-tomasz-roch/sierpniowa-r...
Twórcy filmu "Wołyń" kierowali się niewątpliwie ideą pojednania. To bardzo piękna idea, podobnie jak piękne są słowa, mówiące o chęci stworzenia filmu, będącego "mostem, a nie murem" między narodem polskim i ukraińskim. Ponieważ osobiście również jestem zwolennikiem pojednania, nie mam nic przeciwko tym fragmentom filmu, które ewidentnie zostały stworzone z myślą o przypodobaniu się stronie ukraińskiej. Mam tu oczywiście na myśli scenę polskiego odwetu i liczne sceny ukazujące, że wśród Ukraińców było też wielu porządnych lub też nie do końca złych ludzi. Uważam jednak, że zarówno ukazanie z całą mocą prawdy na temat bestialstwa nacjonalistów, jak i faktu, że mordowanie Polaków miało tam formę zorganizowanej akcji ludobójczej, wcale nie kłóciłoby się z ideą pojednania, stanowiącą dla Smarzowskiego naczelny drogowskaz podczas pracy. Twórcy filmu uznali jednak niesłusznie, że takie posunięcie byłoby zbyt ryzykowne, gdyż groziłoby posądzeniami o ich wrogie nastawienie wobec Ukraińców.
Podsumowując moje rozważania na temat "Wołynia" muszę jednak stanowczo stwierdzić, że pomimo zastrzeżeń, o których wspomniałem powyżej, uważam powstanie tego filmu za bardzo ważne wydarzenie dla kultury polskiej i ogólnie dla wszystkich Polaków. Chciałbym również wierzyć, że "Wołyń" zmieni postrzeganie tego okresu historycznego przez stronę ukraińską. Słuchając jednak wypowiedzi na temat "Wołynia" takich panów jak Petro Tyma czy Jurij Andruchowycz, czuję, że tego rodzaju wiara jest z mojej strony oznaką ogromnej naiwności.
Smarzowski pokazał nam rzeź wołyńską w wersji light, ale kierowały nim niewątpliwie szlachetne intencje. Nie można mu z pewnością zarzucić, że w którejś ze scen pokazał nieprawdę. "Wołyń" jest więc filmem zrobionym mądrze i uczciwie, ale pozbawionym "jądra" w postaci jednoznacznego ukazania obrazu ukraińskiej akcji ludobójczej. Najgorsze, że tej "kastracji" nie dokonała zewnętrzna cenzura, lecz sami twórcy, którzy zdecydowanie zbyt daleko posunęli się w kompromisach, wynikłych z przesadnego kierowania się w swej pracy ideą polsko-ukraińskiego pojednania.
Nie sposób wyobrazić sobie uczciwej opowieści o rzezi wołyńskiej, która w jeszcze większym stopniu niż "Wołyń" byłaby przepełniona przyjazną i pojednawczą intencją twórców wobec strony ukraińskiej. Posunięcie się o krok dalej groziłoby już wkroczeniem na teren historycznych przekłamań, świadomego naginania faktów i manipulacji.
Ten film jest równoznaczny z gestem wyciągnięcia ręki na zgodę. Jest jednocześnie doskonałym "papierkiem lakmusowym", który pokaże nam to, czy Ukraińcy są wreszcie gotowi na zachowanie zgodne z europejskimi standardami kulturowymi, czyli na oficjalne przyznanie, że dokonanie czystki etnicznej na obszarze Wołynia, jest niezmywalną hańbą w historii narodu ukraińskiego i zbrodnią, dla której nie może być żadnych politycznych usprawiedliwień.
Choć "Wołyń" daleki jest od doskonałości, należy uznać go za film przełomowy w historii polskiego kina, bo kończący okres trudnej do pojęcia zmowy milczenia, którą temat rzezi wołyńskiej objęty był przez siedemdziesiąt lat. Jeszcze do niedawna jedynym "osiągnięciem" polskiej kinematografii w tym zakresie był haniebny, naszpikowany kłamliwą, antypolską narracją, czteroczęściowy serial telewizyjny, wyprodukowany przez firmę Jerzego Hoffmana, za pieniądze pochodzące od ukraińskich środowisk probanderowskich - "Ukraina-narodziny narodu".
Na koniec chcę wyrazić swój wielki szacun dla Wojtka Smarzowskiego, który wykazał się dużą odwagą i mądrością. Odsuwając na bok komercyjne projekty, na cztery lata zanurzył się w mroku wołyńskiego piekła, by dać wyraz prawdzie, by oddać hołd pomordowanym, by przybliżyć nam kresową specyfikę, by przestrzec nas przed demonem nacjonalizmu i by, na przekór tematowi, zrealizować film, który "jest zrobiony z dużą wiarą w człowieka". Dziękuję ci, Smarzol!
_________________ perfektmebel.pl |
|